Wiesz co jest najgorsze? Kiedy zaczynasz słuchać nowego
albumu i któraś z piosenek jest tak świetna, że zapętla się ją zamiast
przesłuchać resztę. Szczególnie jeśli to pierwsza pozycja na płycie. I to
właśnie ostatnio mi się przydarzyło, ale przejdźmy do rzeczy.
Najbardziej ekscytującym i przerażającym jednocześnie czasem
jest ta chwila, kiedy artysta zapowiada wydanie nowej płyty. I cała maszyna
rusza. Nowe wywiady, sesje zdjęciowe, teledyski- wszystko, co ma rozbudzić
apetyt. Łapiesz się na tym, że przeszukujesz Internet w poszukiwaniu najmniejszych
chociaż zapowiedzi. Nie mając jeszcze możliwości przesłuchania żadnej piosenki
już wyobrażasz sobie jak mogą brzmieć na podstawie wypowiedzi artysty. Nadchodzi
moment przełomowy- pierwszy singiel. Czy jest podobny do poprzednich nagrań?
Czy może jest kompletnie inny? Na pewno wzbudza ciekawość i stawia
najważniejsze pytanie: jak będzie brzmieć całość? Na YouTubie pojawiają się
filmiki z koncertów, na których grają premierowe kawałki. Kogo obchodzi słaba
jakość? I tak odtwarzasz je w nieskończoność marząc, by móc już odsłuchać tego
w wersji studyjnej. W międzyczasie zostaje ogłoszona trasa i z bijącym sercem
przebiegasz wzrokiem po nazwach miast licząc, że jest pośród nich jakieś z
twojego kraju. Jeśli nie, to których sąsiadów odwiedzić? Nie myślisz jeszcze
nawet o tym skąd wziąć na to wszystko pieniądze, bo wizja wyśpiewania razem z
artystą ukochanych piosenek przysłania przyziemne aspekty podjętej decyzji. Są rzeczy ważne i
ważniejsze, a ta należy do tych drugich. W tym momencie może masz już bilet, odliczasz
dni, choć może jest ich jeszcze około stu. I pojawia się kolejny singiel, a
wraz z nim możliwe, ze chwila zwątpienia. Pierwszy był dziwny, ale ciekawy,
ten- już nie wiesz co myśleć. A co, jeśli na nowym albumie zabraknie miejsca
dla tego, za co najbardziej kochasz tego artystę? Czy równie mocnym uczuciem
zapałasz do niego w innej odsłonie? Cała ekscytacja znika; co jeśli, co jeśli?
Ustalmy jedno. Jestem bardzo wymagającym słuchaczem i na
palcach jednej ręki mogę wymienić płyty, które kocham od pierwszego do ostatniego
dźwięku, nie wspominając już o tych, które zdobyły moje serce już po jednym przesłuchaniu.
I właściwie to nie wiem dokąd prowadził ten wstęp, ale wiem jedno. Perfume
Genius udostępnił najnowszy na kilka dni przed premierą i nie mam wątpliwości
co do tego, że na obecny moment to dla mnie płyta roku. Jest mi tak głupio, że
pozwoliłam sobie na moment zawahania czy na pewno odnajdę na nim to, za co go
tak pokochałam. Słuchając singli pytałam siebie do czego właściwie będę płakać,
ale gdy tylko włączyłam stream Too Bright, moje wszelkie wątpliwości zostały
rozwiane w sekundę. Ten cudowny minimalizm, który stanowią klawisze i pełen
emocji wokal, czyli jednym słowem esencja Perfume Geniusa powitały mnie w I
Decline i wzruszyły do łez. Zastanawiałam się jak takie utwory będą współgrać z
nową ścieżką, jaką obrał, ale Queen i Fool pokazały, że jakimś cudem to działa
i tworzy wbrew moim obawom spójną całość. A potem nadeszło No Good. Jeśli
miałabym wybrać jedną piosenkę z całej płyty, która kompletnie zniszczyła mnie
emocjonalnie, to byłaby to właśnie ona. I choć spośród wszystkich albumów
Perfume Geniusa na tym najmniej jest takich rozdzierających serce utworów, to i
tak jestem nim oczarowana: tytułowe Too Bright zasmuca, niepokojące My Body
powala na kolana, a Longpig czy Grid udowadniają, że ta eksperymentalna
ścieżka, którą Mike ta odważnie kroczy była najlepszą, jaką mógł według mnie wybrać. Bo chociaż jest inaczej, to wciąż niezaprzeczalnie pięknie i
wzruszająco. I właśnie tego oczekuję od muzyki.
I właśnie to gwarantuje mi za
każdym razem Perfume Genius.
Też jestem niesamowicie wymagającym słuchaczem, ciężko mnie oczarować do samego końca, ale jak już kogoś pokocham, to na zabój, choć też nie zawsze. Uwielbiam Perfume Genius i czekam na każdą ich piosenkę z lekką nutką zniecierpliwienia... :D
OdpowiedzUsuń